



Przybył do nas, wraz ze swym wydawcą, poetą Bohdanem Kosem, pociągiem relacji Warszawa-Gdańsk 18 sierpnia, ok. godziny 14, a więc w ostatniej chwili. Cudem zdążyli na wernisaż wystawy poplenerowej. Przywieźli z sobą piękną, typowo dolnośląską pogodę (nie ma pogody dla malarzy, jest pogoda dla poetów) i kilkadziesiąt egzemplarzy „Jaskini Werteba”.
Po wernisażu i uroczystym obiedzie w sali wielkiej Galerii Fundamenty, na tle malarskich owoców IX Pleneru, rozpoczął się z dawna zapowiadany wieczór autorski Ryszarda Turkiewicza. Sala była wypełniona po przysłowiowe brzegi.
Laudację Poety wygłosił Wojciech Brojer (tekst pochwały poniżej).
Wiersze z tomu „Jaskinia Werteba”, czytane przez Autora, słuchane były w skupieniu i wywołały żywą dyskusję o losach i mitach Podola, o pamięci dzieciństwa, o istocie poezji.
Na koniec Poeta uwieńczony został tradycyjnym laurem Galerii Fundamenty wypieszczonym z dąbrówieńskich wawrzynów przez malarkę Magdalenę Zawadzką z Nowego Jorku.
Laudacja Ryszarda Turkiewicza
Poeta Ryszard Turkiewicz z Wrocławia jest już niemłodym poetą. Za chwilę w sposób naturalny pojawi się w tym tekście Jego data urodzenia; na razie powiem tylko, że znam Ryszarda od ponad czterdziestu lat. Ma w swym dorobku cztery tomy wierszy, wydawane wiernie w tej samej oficynie „Tikkun”: „On i my” (1992), „Kotlina” (2003), „Przygody trawy” (2009) oraz tom, który pojawił się dosłownie przed dwoma tygodniami „Jaskinia Werteba”. Wydawnictwo ”Tikkun” jest przecież bywalcom Galerii Fundamenty znane. Prowadzi je od ponad 20 lat Bohdan Kos, którego w roku 2007 Galeria gościła jako poetę i autora znakomitego tomu wierszy „Atrament”.
Dzisiaj gości Ryszarda Turkiewicza.
Wyznam, że przez całe moje dorosłe życie w mojej pamięci tkwi i powraca – obok wierszy i fragmentów Mickiewicza, Słowackiego, Norwida, Leśmiana, Grochowiaka, Herberta – jeden krótki, kilkuwersowy wiersz Ryszarda Turkiewicza: młodzieńczy, kategoryczny, nigdy nie wydany, być może Poeta – przeciwnie niż moja pamięć – nie uznał go za warty utrwalenia, jakże inny od wyważonej i pełnej namysłu dojrzałej poezji „Jaskini Werteba”. Brzmi on tak:
Stań
Rzuć walizkę
Uciekaj przed siebie
Obrócisz się
Oto jesteś beczką cienia
Cóż oznaczać może ten wiersz-wezwanie, wiersz-instrukcja, wiersz-ostrzeżenie? Wtedy, czterdzieści lat temu, gdy obaj, Poeta i ja, byliśmy młodzi, rozumiałem go jednoznacznie: w biegu życia, w podążaniu naprzód nie wolno się zatrzymywać, obracać się wstecz, nie wolno wątpić, wahać się; jeżeli to zrobimy – zamienimy się w nicość, umrzemy, staniemy się beczką cienia, tym metaforycznym przedmiotem, który niezawodnie przywodzi na myśl tragiczny los żony biblijnego Lota, syna Harana, zmienionej w słup soli, gdy obróciła się, uciekając z Sodomy (Rdz 19. 26). Przywodzi również na myśl Eurydykę z greckiego mitu, która zmieniła się – na powrót – w cień, gdy wyprowadzający ją z czeluści Hadesu Orfeusz obrócił się za siebie. Tak wtedy rozumiałem frazę: „obrócisz się, oto jesteś beczką cienia”. „Beczka cienia” miała być pustką, klęską, śmiercią. Dzisiaj, po latach, rozumiem tę „beczkę cienia” inaczej. Rozumiem ją po nowemu dzięki Ryszardowi Turkiewiczowi. To Autor sam, za sprawą swojej dojrzałej refleksji nad życiem i upływającym czasem, za sprawą swojej późnej twórczości, dokonał – w moim odczuciu – zmiany znaczenia, reinterpretacji owej „beczki cienia”. Nagle obrót za siebie sprawia, że stajemy się pełnią, zwycięstwem i życiem. Oto potęga poetyckiej frazy, która potrafi zmienić sieć naszych skojarzeń.
Stało się tak, że Ryszard Turkiewicz wiele lat po napisaniu tego wiersza-apelu, obrócił się w swej poetyckiej drodze za siebie, może lepiej „za sobą”; i to odwrócił się dwukrotnie: dwa spośród czterech wspomnianych tomów wierszy opowiadają o dzieciństwie Poety. Pierwszy z tych tomów, „Kotlina”, wydany 9 lat temu, w roku 2003, oplatał się wokół wspomnień z Jeleniogórskiej Doliny, do której kilkuletni ledwie Rysio przywędrował w swej dziecięcej tułaczce wraz z Rodzicami zaraz po II wojnie światowej. W Kotlinie – oprócz swego kolejnego, nowego domu – odnalazł ślady, dotknięcia, zapachy niedawnych, poprzednich mieszkańców, którzy zmuszeni byli opuścić ten kraj, swój kraj w ucieczce, jako karze za straszne grzechy własnego narodu. Ten dom dzieciństwa został przyszłemu Poecie łaskawie ofiarowany przez zwycięzców w zamian za dom urodzenia, który zwycięzcy owi odebrali mu, by zatrzymać dla siebie.
Po raz drugi Turkiewicz obrócił się „za sobą” w ostatnim czasie i spisał wspomniany tom wierszy „Jaskinia Werteba”. Obrócił się „za sobą” jeszcze głębiej niż poprzednio, do pierwszych dwóch lat swego życia, do tamtego, bezpowrotnie odebranego domu urodzenia.
Ryszard Turkiewicz urodził się 1 czerwca 1940 roku w Bilczu Złotym na Podolu, dokąd przybył jego Ojciec, nauczyciel, jeszcze w czasach II Rzeczypospolitej, by na jej rubieżach, w samym krańcu Kraju, w lejku – jak celnie nazwie tę ziemię Poeta w gorzkim wierszu „Most na Czeremoszu” o końcu tamtego świata (s. 47) – nieść oświaty kaganek. Gdy się rodził nie było już Polski; rodził się w nowym, czwartym zaborze rosyjskim, „pod bolszewikiem” – jak się wtedy mówiło. Ale ledwie zdołał oswoić się ze światłem tego świata, ledwie ukończył pierwszy rok życia, kraj zagarnęli Niemcy. Czas wokół urodzenia Poety był czasem niebywałych, znanych nam przecież z licznych opisów, a przecież nieopisywalnych i niewyobrażalnych okrucieństw. Trzeba uznać za cud to, że ta rodzina polskich inteligentów, osiadła na kresach nie zginęła od okrucieństw dwóch totalitaryzmów, jak setka tysięcy podobnych rodzin w ciągu tych strasznych czterech lat (1939-1943). Być może ziemia podolska leżała zbyt daleko na południe od głównej osi Europy: Cork-Berlin-Warszawa-Smoleńsk-Omsk, nazwanej później niewinnie drogą E30, a po rosyjsku „mieżdunarodnaja adin”.
„Naturalnym” bogactwem Podola była niezwykła symbioza trzech kultur: ukraińskiej, polskiej i żydowskiej, które – po tragicznych zawirowaniach w XVII wieku – przez niemal 300 lat współistniały we względnej równowadze i pokoju. Dla Polaków i Ukraińców była to ziemia peryferyjna, ale dla Żydów stała się w pewnym momencie centrum religijnego ożywienia: tu zrodził się chasydyzm, tu była ojczyzna wielkich cadyków, Israela Baal Szem Towa i jego wnuka, Nachmana z Bracławia. To postaci na poły mityczne, których ślad – obok włosa Bruno Schulza (s. 33) – odnajdziemy w wierszach Ryszarda Turkiewicza (s. 31 i 41).
Drugim wielkim bogactwem Podola jest krajobraz, niewyobrażalnie rozległa równina, przecięta wąwozami rzek znanych nam z harcerskich wieczornic: Prut, Seret, Zbrucz, Dniestr, Czeremosz. Dane mi było przed laty poznać naocznie ten pejzaż znad Seretu w okolicach Czortkowa, jakieś 30 wiorst od domu urodzenia Ryszarda Turkiewicza. I wiem, że jest to kraj o tak ryzykownie rozpiętym horyzoncie, iż Poeta tam poczęty, a potem – na resztę życia – zamknięty między murem Wzgórz Trzebnickich i wałem Sudeckiego Pogórza, musi się czuć nieswojo. Można było się domyślać, że wcześniej czy później odczuje potrzebę powrotu. I wrócił przez „Jaskinię Werteba”, przez tajemniczą dziurę w ziemi opodal domu urodzenia. W tak rozłożonym krajobrazie, przez widnokrąg raczej otwieranym niż zamykanym, wśród niekończącego się stepu, uwijają się ławice ciemnych winnic, owocowych sadów i odurzających plantacji tytoniu. U progu wdzierającej się – nawet tu, na Podolu – nowoczesności pojawią się żurawie szybów naftowych i nić żelaznej kolei. Wszystko to odnajdziemy w „obróceniu się za sobą” Ryszarda Turkiewicza.
Jednak powoli, wyzwalane strasznym czasem, animowane mechanizmami zbrodni i pogardy, okrucieństwem Rosjan i Niemców, ożywało trzecie, uśpione od dawna, właściwe ziemi podolskiej – jak diagnozuje Poeta – trzecie, wewnętrzne okrucieństwo, to okrucieństwo, które nazwać można jeszcze jednym, tutejszym bogactwem naturalnym. Samo słowo – okrucieństwo – pojawia się w tomie raz tylko, w przejmującym wierszu nawiązującym do tytułu tomu („Łąka rozłożona”, s. 9), ale słowa tego cienie odzywają się w zbiorze w wielu miejscach. Czasem jest to niewinne, ale – przez rytualne powtarzanie – niepokojące „na razie”: Na razie jest dobrze, na razie! Z wiersza „Kidy Wasylko” (s. 25) dowiemy się, że dobroduszny chłop z sąsiedztwa zmieni się w złowrogiego Wasyla. Jeszcze gdzie indziej – już bez owijania w metaforę – padnie dosadna zapowiedź „krwawej przyszłości” albo „siekiery gryzącej drzwi”, co – podobnie jak w tamtym, wczesnym wierszu o walizce i beczce – przywołuje skojarzenie z opowieścią o biblijnym Locie i mężczyznach z miasta Sodoma, brutalnie wyważających drzwi prowadzące do izby aniołów (Rdz 19. 4). Te frazy, niczym zgrzyty w idyllicznych, jasnych wierszach Turkiewicza, działają jak pomruk odległego jeszcze, ale już wyraźnego zagrożenia, a wraz z nim lęku, który zdecyduje, że „ziemia urodzenia” stanie się „chwilowa” („Narodzenie”, s. 11).
Oczywiście Poeta – zaledwie dwuletni, gdy został przez Rodziców uwieziony z Podola – wszystko to może pamiętać jedynie z drugiej ręki, z rodzinnych opowieści, wspomnień snutych przy poniemieckim stole, w poniemieckim domu w Jeleniogórskiej Kotlinie, z lektur już polskich książek i encyklopedii, być może nawet z nieskończonego bogactwa wikipedycznych haseł. Jednak trzy co najmniej wiersze to niewątpliwie ślad osobistych przeżyć małego kandydata na Poetę. Myślę tu o obrazie rozpoczynającym się od słów: „Okrągła śniada twarz”, obrazie młodej dziewczyny pod jabłonią (s. 23), myślę o wrażeniu, jakie na malcu zrobiła żelazna kolej („Parowóz”, s. 35), myślę też o wierszu „Tylko patrzę”, o płaczącej matce (s. 45). Te trzy świadectwa – pisane z poziomu wrażliwego malca, z wysokości siedemdziesięciu centymetrów nad ziemią – starczą, by uwierzyć naszemu Poecie do końca.
Teraz, po czterdziestu kilku latach, po lekturach „Kotliny” i – tym bardziej – „Jaskini Werteba”, inaczej rozumiem instrukcję, którą podyktował mam Ryszard Turkiewicz na początku swej artystycznego drogi. Walizka porzucona u zarania życia jest kotwicą, wędzidłem pozwalającym potem, w wieku dojrzałym wrócić do źródeł, jest pretekstem do spojrzenia za siebie. Dzięki temu możemy stać się i radować pełnią (beczką) cienia, które – biegnąc ku słońcu – zbieramy za sobą, radować pełnią wspomnień i doświadczenia świata; dzięki temu zdołamy zajrzeć w zakamarki i zrozumieć sens naszego bycia na tej ziemi.
Najnowszy tom Ryszarda Turkiewicza wydany jest pięknie: każdemu z wierszy towarzyszy wizerunek prostego, linearnego, symbolicznego glifu. Ten graficzny zbiór – podobnie jak teksty Poety – mają siłę archetypu. W sposób doskonały korespondują ze sobą i wzajemnie się uzupełniają. Można mieć wątpliwości, czy wizerunki – odnalezione przez Turkiewicza w jakimś internetowym blogu – rzeczywiście prezentują słowiańską, prastarą ikonologię, perskiego ponoć pochodzenia. Prawda i autentyzm poezji takich wątpliwości nie budzi.
Mamy przed sobą tom wierszy pięknych, prostych i – nie bójmy się tego słowa – mądrych. To mądre wiersze. Bodaj Goethe jest autorem aforyzmu, że warunkiem sztuki prawdziwej jest to, by dzieło było mądrzejsze od swego twórcy. Chciałoby się to powiedzieć o „Jaskini Werteba”, że jest mądrzejsza od swego Autora. Nie wiem jednak, czy Ryszard Turkiewicz byłby z takiego orzeczenia zadowolony. Dlatego nie napiszę tego. Napiszę natomiast, że to nie jest tom wierszy, to jest przejmujący poemat, pieśń o Podolu, obrócenie się ku ziemi dzieciństwa, głęboki oddech pełną piersią.
Wszystkie wiersze są tu ważne, ale co najmniej trzy z nich, tak przecież różne w poetyckiej robocie: „Tytoniowe panny” (s. 17), „Zza węgła” (s. 39) oraz „Most na Czeremoszu” (s. 47), niósł będę z sobą w pamięci, razem z instrukcją o „walizce” i „beczce cienia”, aż na Tamten Świat.
Wojciech Brojer
Dąbrówno, 18 sierpnia 2012 roku
Zresztą przeczytajcie:
Tytoniowe panny
Mocnymi dłońmi buszują w morzu liści
bezlitośnie wyławiając kalekie i niedoskonałe
nie ronią łez nad ranami, które wypaliło słońce
Panny w długich spódnicach
nie myślą o przyszłych rozkoszach posiadaczy fajek i fifek
o żółtych zębach machorkowego bractwa
Pracują u progu przyzwyczajenia i nałogu
sortują tną i zwijają
to będzie sułtański, macedoński, turecki
a potem egipskie warszawskie czy wanda
może jeszcze havana czy belweder
Monasterzyckie panny nigdy nie wejdą do eleganckiej trafiki
w towarzystwie pięknego melonika
czasami przemycą w długiej kieszeni małą przyjemność dla kawalera
Miną kolejne wozy wypełnione skalpami roślin
Zajmą się nimi panny innej zmiany
Zza węgła
Cicho w tych oknach
żółte światło sączone przez świece
tylko dwie
stare głowy młode głowy kiwają się nad białym obrusem
chyba jedzą
chyba się modlą
Nie dbają o resztę świata w miasteczku
o upał
mróz
błoto w rynsztokach
Okna wiszą jak obrazy na sznurkach
które oglądamy zza węgła przyczajeni do ucieczki
W niedzielę obrazy ktoś pozabiera
i cisza ustąpi
Most na Czeremoszu
Koniec mapy
lejek kraju przez który spływa ból zaatakowanych i zdradzonych
czołgi i konie
najwyższe honory w asyście zgnębionych adiutantów
bez walki ściekają szeregowi, którzy zostaną emigracyjnymi piewcami
dworków i ognisk jesiennych
Po obu stronach mostu te same krzaki
i woda rzeki identyczna
lecz przekraczając go zostawia się tylko swoje odbicie na nietrwałej emulsji fotografii
i kilka par zapłakanych oczu
Na drugim brzegu obcy dialekt
i reszta przedartego życia